Dzisiaj tylko krótka notka - daję znać, że żyję, szczęśliwie i bez niespodziewanych przygód wróciłem do Europy. W ciągu najbliższych dni uzupełnię wpisy do dwóch brakujących punktów podróży (wodospady Iguazu i Buenos Aires) oraz oczywiście wrzucę zdjęcia. Tylko jeszcze przyzwyczaję się do zmiany strefy czasowej... Pozdrawiam czytelników. :)
Poprawka: wpisy z wodospadów Iguazu oraz Buenos Aires zostały uzupełnione. Wczoraj uzupełniłem także teksty o Machu Picchu i naszym pobycie nad Jeziorem Titicaca. Zapraszam do lektury.
czwartek, 8 maja 2008
poniedziałek, 5 maja 2008
Buenos Aires
U wielu ludzi to miasto wzbudza zachwyt... pewnie słyszeliście określenie "Boskie Buenos". Mnie jakoś do gustu zupełnie nie przypadło. Ot kolejna wielka, brudna, zatłoczona i odrapana metropolia.
Warte odnotowania są super-szerokie ulice (włącznie z najszerszą na świecie 140-metrową Avenida 9 de Julio) - urbaniści za wczasu poszli po rozum do głowy i po centrum można się w miarę sprawnie poruszać. Sprawnie zorganizowany jest też transport publiczny wraz z 5 liniami metra (must see - linia A z drewnianymi wagonami z 1913 r., najstarsze w płd. Ameryce).
A poza tym... na "najpiękniejszych" wg przewodnika ulicach leżą sobie pod co drugą latarnią worki śmieci. Wszystkie najciekawsze pomniki i zabytki architektury publicznej są na ogół ogrodzone wysokim płotem z obawy przed wandalami. Na dodatek podobno połowa populacji żyje poniżej progu ubóstwa, nie dziwne więc, że odbija się to na zwiększonej przestępczości, a policji na ulicach jakoś nie widziałem. Wystarczyły dwa dni, żeby ktoś używając popularnego sposobu "na musztardę" próbował (na szczęście nieskutecznie) mnie okraść. Prawdę mówiąc byłem zadowolony udając się we wtorek na lotnisko, że nie będę tu musiał spędzać więcej czasu.
Więcej fajnych zdjęć z Buenos Aires możecie zobaczyć tutaj oraz tutaj.
Warte odnotowania są super-szerokie ulice (włącznie z najszerszą na świecie 140-metrową Avenida 9 de Julio) - urbaniści za wczasu poszli po rozum do głowy i po centrum można się w miarę sprawnie poruszać. Sprawnie zorganizowany jest też transport publiczny wraz z 5 liniami metra (must see - linia A z drewnianymi wagonami z 1913 r., najstarsze w płd. Ameryce).
A poza tym... na "najpiękniejszych" wg przewodnika ulicach leżą sobie pod co drugą latarnią worki śmieci. Wszystkie najciekawsze pomniki i zabytki architektury publicznej są na ogół ogrodzone wysokim płotem z obawy przed wandalami. Na dodatek podobno połowa populacji żyje poniżej progu ubóstwa, nie dziwne więc, że odbija się to na zwiększonej przestępczości, a policji na ulicach jakoś nie widziałem. Wystarczyły dwa dni, żeby ktoś używając popularnego sposobu "na musztardę" próbował (na szczęście nieskutecznie) mnie okraść. Prawdę mówiąc byłem zadowolony udając się we wtorek na lotnisko, że nie będę tu musiał spędzać więcej czasu.
Więcej fajnych zdjęć z Buenos Aires możecie zobaczyć tutaj oraz tutaj.
sobota, 3 maja 2008
Wodospady Iguazu
Cataratas del Iguazú jest bez wątpienia atrakcją światowej klasy. Najpotężniejsze wodopsady świata złożone są z 275 osobnych kaskad, rozłożonych na 80-metrowej krawędzi płaskowyżu Parana długości 2.7 kilometra. Podobno w pełni sezonu deszczowego w ciągu sekundy przepływa tu tyle wody, że wystarczyłoby na napełnienie 6 basenów olimpijskich.
Mimo, że park jest nawiedzany przez hordy turystów, wystarczy stanąć nad krawędzią Gardzieli Diabła, żeby zapomnieć o całym otaczającym świecie. Miliony litrów wody wlewające się z 3 stron do wąskiego kanionu to niezapomniane wrażenie... w całej naszej wyprawie Iguazu można moim zdaniem porównać pod wzlęgedem widowiskowości, jedynie do Machu Picchu.
Na skraju Garganta del Diablo
Parę informacji praktycznych: do parku po stronie argentyńskiej najłatwiej dotrzeć (tak jak my zrobiliśmy) publicznym autobusem z dworca w Puerto Iguazu. Bilet w jedną stronę kosztuje 3 pesos, autobusy odjeżdżają co pół godziny. Na miejscu trzeba jeszcze kupić bilet wstępu do parku narodowego - 40 pesos. Co prawda, trochę drogo (i na dodatek cudzoziemcy jak zwykle płacą więcej!...), ale po wejściu do parku przynajmniej widać, na co idą te pieniądze.
Park jest świetnie zorganizowany. Nie ma problemu ze znalezieniem informacji turystycznej, jest małe "muzeum", jest też gdzie zjeść. Do głównych szlaków pieszych można dojechać "ekologiczną" kolejką wąskotorową. Same szlaki są świetnie oznaczone. Znaczna część z nich przebiega po pomostach nad wodami rzeki Iguazu i prowadzi zwiedzających na sam skraj krawędzi wodospadów lub do ich podnóża. Dzięki temu zwiedzający mogą naprawdę zajrzeć wgłąb sławnej Gardzieli Diabła.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhmAfH5OEGtLRPjDf0oMpq5Em5rc-D_i1FiLhfNlq3Iqg_7Y1orQ5TTWQ8RiPQ8kbiw0WkjUpDS0hCSE6XWlXXUtpJ1SzdNMbni8Qa26DnSyjsqRXCInRY6LwfImuKlRSlTpSjenkEbNVQ/s640/159.JPG)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg8DGkGz0XKkQAaQJ89udqc_K4u4nv0FHSRzne02UgbNVmL7rgIddoaBJg1GM_mkZU4482HsmCNgeO01rjKdkpWlC2HrhrdzLllu0HFTEpqk-M7XFC8Z9HGl7my3uNQhPgMRyiQA8f49PA/s640/195.JPG)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjrcw0t2AbQlD1q-woWbiK-v5vedjhk3hOXdIonc5Mcum5Y3dKwQFIfIYGbQGQKKZmug05zwdomjfhyphenhyphennqa7sTOKIk0k2dwMKCjmJFnGi9VQQPyffUVOlRyuvbIWgxzBUyqQQvX40b8ER0I/s640/226.JPG)
Na deser zostawiliśmy sobie krótką wycieczkę łodzią motorową, która rozpoczynała się z przystani poniżej wodospadów. Cała atrakcja polegała na ty, że - po krótkim przystanku na zrobienie zdjęć - łódka wpływała niemalże pod wodospad (w ogromną chmurę wody, w której nic nie było widać).
Jak nietrudno się domyślić, efekt był taki, jakbyśmy wskoczyli w ubraniach do basenu. Aż załowaliśmy, że nie wpadliśmy na pomysł, żeby kupić plastikowe peleryny przeciwdeszczowe, które sprzedawali w sklepikach w parku. W takich momentach człowiek zaczyna na prawdę doceniać ubrania z syntetycznych tkanin, które po pół godziny był niemal suche (mimo, że wcale gorąco nie było - około 15 stopni)
Myśleliśmy, że to już koniec atrakcji na dzień dzisiejszy, ale czekała nas jeszcze jedna niespodzianka - walka o jedzenie ze stadem koati grasujących w pobliżu sklepiku z kanapkami. Rozbestwione stworzenia nauczone przez niezdyscyplinowanych turystów podkradania ludzkiego jedzenia, nie boją się ludzi do tego stopnia, że wskakują na stoły i potrafią wyrwać kanapkę z ręki.
Mimo, że park jest nawiedzany przez hordy turystów, wystarczy stanąć nad krawędzią Gardzieli Diabła, żeby zapomnieć o całym otaczającym świecie. Miliony litrów wody wlewające się z 3 stron do wąskiego kanionu to niezapomniane wrażenie... w całej naszej wyprawie Iguazu można moim zdaniem porównać pod wzlęgedem widowiskowości, jedynie do Machu Picchu.
Na skraju Garganta del Diablo
Parę informacji praktycznych: do parku po stronie argentyńskiej najłatwiej dotrzeć (tak jak my zrobiliśmy) publicznym autobusem z dworca w Puerto Iguazu. Bilet w jedną stronę kosztuje 3 pesos, autobusy odjeżdżają co pół godziny. Na miejscu trzeba jeszcze kupić bilet wstępu do parku narodowego - 40 pesos. Co prawda, trochę drogo (i na dodatek cudzoziemcy jak zwykle płacą więcej!...), ale po wejściu do parku przynajmniej widać, na co idą te pieniądze.
Park jest świetnie zorganizowany. Nie ma problemu ze znalezieniem informacji turystycznej, jest małe "muzeum", jest też gdzie zjeść. Do głównych szlaków pieszych można dojechać "ekologiczną" kolejką wąskotorową. Same szlaki są świetnie oznaczone. Znaczna część z nich przebiega po pomostach nad wodami rzeki Iguazu i prowadzi zwiedzających na sam skraj krawędzi wodospadów lub do ich podnóża. Dzięki temu zwiedzający mogą naprawdę zajrzeć wgłąb sławnej Gardzieli Diabła.
Garganta del Diablo była pierwszym odwiedzonym przez nas miejscem. Następnie daliśmy się namówić na 30-minutowy spływ pontonem w górnej części rzeki. Wśród setek wysepek porośniętych tropikalnym lasem można było zobaczyć tutejsze rzadkie gatunki ptaków. Następnie przemierzyliśmy pomost Paseo Superior, który poprowadzony jest na skraju płaskowyżu, tuż nad wieloma "mniejszymi" wodospadami.
Na deser zostawiliśmy sobie krótką wycieczkę łodzią motorową, która rozpoczynała się z przystani poniżej wodospadów. Cała atrakcja polegała na ty, że - po krótkim przystanku na zrobienie zdjęć - łódka wpływała niemalże pod wodospad (w ogromną chmurę wody, w której nic nie było widać).
Jak nietrudno się domyślić, efekt był taki, jakbyśmy wskoczyli w ubraniach do basenu. Aż załowaliśmy, że nie wpadliśmy na pomysł, żeby kupić plastikowe peleryny przeciwdeszczowe, które sprzedawali w sklepikach w parku. W takich momentach człowiek zaczyna na prawdę doceniać ubrania z syntetycznych tkanin, które po pół godziny był niemal suche (mimo, że wcale gorąco nie było - około 15 stopni)
Myśleliśmy, że to już koniec atrakcji na dzień dzisiejszy, ale czekała nas jeszcze jedna niespodzianka - walka o jedzenie ze stadem koati grasujących w pobliżu sklepiku z kanapkami. Rozbestwione stworzenia nauczone przez niezdyscyplinowanych turystów podkradania ludzkiego jedzenia, nie boją się ludzi do tego stopnia, że wskakują na stoły i potrafią wyrwać kanapkę z ręki.
Etykiety:
Ameryka Południowa,
Argentyna
Lokalizacja:
Misiones, Argentyna
piątek, 2 maja 2008
W drodze przez Paragwaj
Pomimo moich początkowych obaw, lot z Cochabamby do Asuncion liniami Aerosur przebiegł nadzwyczaj gładko. Podczas międzylądowania w Santa Cruz de la Sierra przeszliśmy kontrolę antynarkotykową i nikt nawet nie zwrocił uwagi na naszą herbatkę z koki.
Po wylądowaniu w Asuncion poszło równie sprawnie. Jedyne zamieszanie wynikło podczas próby ustalenia, ile lokalnej gotówki trzeba wypłacic z bankomatu. W końcu licząc na palcach zera i tysiące doszliśmy do wniosku, ze będziemy potrzebować cwierć miliona guarani :) brzmi strasznie, ale to mniej niz 60$. Potem taksówką dojechaliśmy do Terminal de Omnibuses, skąd za 75 tys. guarani kupiliśmy bilety na minibus firmy RYSA do Cuidad del Este. Droga przebiegła na gapieniu sie na zieleń i porządek za oknem, widok dla nas niezwykły po spędzeniu dłuższego czasu w Boliwii. Zaskoczyło nas także, że temperatura wynosi tylko 15 stopni (a wokól palmy i tropikalna dżungla, więc spodziewaliśmy się upałów...). No coż... w końcu na tej półkuli właśnie zaczyna sie zima.
Właściwe przygody zaczęły się dopiero po dotarciu na dworzec autobusowy w Ciudad del Este. Nie mogliśmy się (naszym łamanym hiszpańsko-angielskim) z nikim dogadać jak przekroczyć granicę argentyńską. W końcu znaleźliśmy taksówkarza, który zgodził sie nas przewieźć do Puerto Iguazu. Niestety, jak tylko dojechaliśmy do mostu granicznego, okazało się to zupełnie niemożliwe. Na moście wielki korek, a na dodatek droga zablokowana przez policję. Pomysłowy taksówkarz zaproponował, żebyśmy poszli po pieczątki wyjazdowe z Paragwaju, a on nam "popilnuje" bagażu. Nie chcąc zostawiać bagażu z nieznajomym, poszliśmy na zmianę.
W czasie, gdy Paweł załatwiał swoją pieczątkę, padł jeszcze lepszy pomysł. Za 20 tysiecy guarani (odpowiednik 5$, LOL) przekupimy policjanta, żeby nas przepuścił przez most (jadąc pod prąd!!!). Jednak pomysł nie wypalił i musieliśmy podziękować uczynnemu taksiście. Już mieliśmy przekraczać granicę na piechotę (nie wiedząc co nas czeka), jednak na całe szczęście w środku korka odnalazł sie lokalny autobus zmierzający do Puerto Iguazu. Potem (nie licząc 2 godzinnego czekania w korku), wszystko poszło sprawnie - autobus przewiózł nas przez granice brazylijska (bez zatrzymywania się), po czym równie bezproblemowo przeszliśmy kontrole argentyńską i wylądowalismy wreszcie w Puerto Iguazu. I tu znowu mały szok... po przemierzeniu dwóch najbiedniejszych krajów południowej Ameryki trafiliśmy z powrotem jakby do cywilizacji. Jutro jedziemy ogladąć wodospady. :)
Po wylądowaniu w Asuncion poszło równie sprawnie. Jedyne zamieszanie wynikło podczas próby ustalenia, ile lokalnej gotówki trzeba wypłacic z bankomatu. W końcu licząc na palcach zera i tysiące doszliśmy do wniosku, ze będziemy potrzebować cwierć miliona guarani :) brzmi strasznie, ale to mniej niz 60$. Potem taksówką dojechaliśmy do Terminal de Omnibuses, skąd za 75 tys. guarani kupiliśmy bilety na minibus firmy RYSA do Cuidad del Este. Droga przebiegła na gapieniu sie na zieleń i porządek za oknem, widok dla nas niezwykły po spędzeniu dłuższego czasu w Boliwii. Zaskoczyło nas także, że temperatura wynosi tylko 15 stopni (a wokól palmy i tropikalna dżungla, więc spodziewaliśmy się upałów...). No coż... w końcu na tej półkuli właśnie zaczyna sie zima.
Właściwe przygody zaczęły się dopiero po dotarciu na dworzec autobusowy w Ciudad del Este. Nie mogliśmy się (naszym łamanym hiszpańsko-angielskim) z nikim dogadać jak przekroczyć granicę argentyńską. W końcu znaleźliśmy taksówkarza, który zgodził sie nas przewieźć do Puerto Iguazu. Niestety, jak tylko dojechaliśmy do mostu granicznego, okazało się to zupełnie niemożliwe. Na moście wielki korek, a na dodatek droga zablokowana przez policję. Pomysłowy taksówkarz zaproponował, żebyśmy poszli po pieczątki wyjazdowe z Paragwaju, a on nam "popilnuje" bagażu. Nie chcąc zostawiać bagażu z nieznajomym, poszliśmy na zmianę.
W czasie, gdy Paweł załatwiał swoją pieczątkę, padł jeszcze lepszy pomysł. Za 20 tysiecy guarani (odpowiednik 5$, LOL) przekupimy policjanta, żeby nas przepuścił przez most (jadąc pod prąd!!!). Jednak pomysł nie wypalił i musieliśmy podziękować uczynnemu taksiście. Już mieliśmy przekraczać granicę na piechotę (nie wiedząc co nas czeka), jednak na całe szczęście w środku korka odnalazł sie lokalny autobus zmierzający do Puerto Iguazu. Potem (nie licząc 2 godzinnego czekania w korku), wszystko poszło sprawnie - autobus przewiózł nas przez granice brazylijska (bez zatrzymywania się), po czym równie bezproblemowo przeszliśmy kontrole argentyńską i wylądowalismy wreszcie w Puerto Iguazu. I tu znowu mały szok... po przemierzeniu dwóch najbiedniejszych krajów południowej Ameryki trafiliśmy z powrotem jakby do cywilizacji. Jutro jedziemy ogladąć wodospady. :)
Etykiety:
Ameryka Południowa,
Argentyna,
Paragwaj
Lokalizacja:
Ciudad del Este, Paragwaj
czwartek, 1 maja 2008
Cochabamba
Jutro lecimy z samego rana do Paragwaju. Na wszelki wypadek, żeby nie spóźnić sie na samolot, przyjechaliśmy tu nocnym autobusem z Potosi, przy okazji mało nie zamarzając (jak w Boliwii mówią, ze będzie ubikacja albo ogrzewanie w autobusie, to im nie wierzcie). Nie ma tu zbyt wiele do zobaczenia (jakkolwiek samo miasto wydaje sie dość przyjemne, w szczególności w porównaniu do La Paz). Jedynym wartym uwagi (wg nas) obiektem okazał sie posąg Chrystusa górujący nad miastem - większy nawet niż słynny Christo Redentor w Rio de Janeiro.
Natrafiliśmy też na prawdziwy pochód pierwszo-majowy. Kto by się spodziewał, w Polsce już takich nie uświadczy się.
PS. Dodałem trochę zdjęć do poprzednich wpisów, zapraszam do obejrzenia.
Natrafiliśmy też na prawdziwy pochód pierwszo-majowy. Kto by się spodziewał, w Polsce już takich nie uświadczy się.
PS. Dodałem trochę zdjęć do poprzednich wpisów, zapraszam do obejrzenia.
Etykiety:
Ameryka Południowa,
Boliwia
Lokalizacja:
Cochabamba, Boliwia
środa, 30 kwietnia 2008
Potosí - kopalnie srebra
Wróciliśmy w jednym kawałku z wycieczki do kopalni srebra w Potosi. Zgodnie z przewidywaniami było ciekawie i nieco hardcorowo. Ta wycieczka napewno zapadnie na długo w naszej pamięci... Ale zacznijmy od początku.
O 8:15 z rana stawiliśmy sie przed biurem wspomnianej wcześniej agencji, by po kilku minutach zostać wywiezieni do "przebieralni", gdzie dostaliśmy ubrania, kalosze, hełmy i latarki-czołówki. Okazało się też, że chętnych jest tak dużo, że trzeba było ich podzielić na 4 grupy, każda z własnym przewodnikiem. Dla odróżnienia, każda grupa miała swoją nazwę, nasza - Llama F*ckers ;) Następnym przystanek to targ, gdzie trzeba było zakupić souveniry dla górnikow w odwiedzanej kopalni: dynamit, liście koki, spirytus 96%, itp. Potem jeszcze była krótka wizyta w manufakturze przetwarzajacej wydobyta rude na koncentrat mineralny. Tam dowiedzielismy sie, ze w calej Boliwii nie ma zakladu, ktory moglby przetopic wydobyte srebro, cynk i olow, dlatego sa one wysylane m.in. do... Japonii. Logiczne, prawda?
Wreszcie zaczęła się właściwa atrakcja, czyli wizyta w czynnej kopalni. Zajechaliśmy na wysokość 4200m npm na zboczu Cerro Rico, po czym poziomym chodnikiem wysokości średnio 1.5 metra pomaszerowaliśmy paręset metrów wgłąb góry. Pierwszym przystankiem było pseudo-muzeum, gdzie oprócz paru eksponatów, można było podziwiać piękne kryształki azbestu i arszeniku na suficie (które z resztą występują w całej kopalni). Następnie w innym chodniku zrobiliśmy sobie postój przy figurce Tio - lokalnego kopalnianego "bożka" pod postacią diabła, któremu górnicy składają ofiary w postaci lisci koki, alkoholu i papierosów. Tu dowiedzieliśmy się od naszego przewodnika (ex-górnika) nieco więcej o pracy górników.
W kopalniach we wnętrzu Cerro Rico w średniowiecznych warunkach pracuje okolo 15 tysięcy ludzi, z czego ponad 2 tysiące to dzieci. Górnicy w zależności od stażu pracy zarabiają od 1 do 15 tysięcy boliwianów miesięcznie, przy czym tą górną granicę osiąga się po przekroczeniu oczekiwanej długości zżcia, bowiem wiekszość pracujących tu ludzi umiera po 15-20 latach od wejścia do kopalń na skutek chorób płuc (azbest anybody?).
Po "zczołganiu" się (dosłownie) na niższe poziomy mieliśmy okazję być świadkami warunków, w jakich pracują Ci ludzie. Po zobaczeniu 14-letnich dzieci pracujących codziennie przez 10 godzin w 45-stopniowym upale i kurzu, w niszy wysokości 1 metra, wykłuwających dłutem i młotkiem dziury w skale, zupełnie jak za czasów kolonialnych, zmienia sie punkt odniesienia do wykonywanej przez siebie pracy. Chyba nie wiele jest gorszych zajęć na ziemii. A to wszystko dla kilku-kilkunastu dolarów dziennie. Sam system wydobycia polegający na transportowaniu urobku wózkami, a następnie ręcznym przesypywaniu go do koszy, które zostaną wyciągnięte na wyższy poziom i przesypane do innego wózka, powoduje głębokie zastanowienie nad sensem działania całego przedsięwzięcia.
Na koniec pozostało wspiąć się z powrotem na pierwszy poziom (tam gdzie jest wyjście - różnica wysokosci 60 metrów pionowo w gore), co na wysokosci 4km i przy niskiej zawartości tlenu w kopalni było wyczynem samym w sobie. Po kolejnych paruset metrach poziomym niskim chodnikiem, z ulga powitaliśmy światło dzienne. Ostatnią atrakcją było wysadzenie 3 pozostałych lasek dynamitu, po czym zadowoleni z naszej pracy, brudni i ze zdobycznymi grudkami srebra w kieszeni wróciliśmy do miasta.
O 8:15 z rana stawiliśmy sie przed biurem wspomnianej wcześniej agencji, by po kilku minutach zostać wywiezieni do "przebieralni", gdzie dostaliśmy ubrania, kalosze, hełmy i latarki-czołówki. Okazało się też, że chętnych jest tak dużo, że trzeba było ich podzielić na 4 grupy, każda z własnym przewodnikiem. Dla odróżnienia, każda grupa miała swoją nazwę, nasza - Llama F*ckers ;) Następnym przystanek to targ, gdzie trzeba było zakupić souveniry dla górnikow w odwiedzanej kopalni: dynamit, liście koki, spirytus 96%, itp. Potem jeszcze była krótka wizyta w manufakturze przetwarzajacej wydobyta rude na koncentrat mineralny. Tam dowiedzielismy sie, ze w calej Boliwii nie ma zakladu, ktory moglby przetopic wydobyte srebro, cynk i olow, dlatego sa one wysylane m.in. do... Japonii. Logiczne, prawda?
Wreszcie zaczęła się właściwa atrakcja, czyli wizyta w czynnej kopalni. Zajechaliśmy na wysokość 4200m npm na zboczu Cerro Rico, po czym poziomym chodnikiem wysokości średnio 1.5 metra pomaszerowaliśmy paręset metrów wgłąb góry. Pierwszym przystankiem było pseudo-muzeum, gdzie oprócz paru eksponatów, można było podziwiać piękne kryształki azbestu i arszeniku na suficie (które z resztą występują w całej kopalni). Następnie w innym chodniku zrobiliśmy sobie postój przy figurce Tio - lokalnego kopalnianego "bożka" pod postacią diabła, któremu górnicy składają ofiary w postaci lisci koki, alkoholu i papierosów. Tu dowiedzieliśmy się od naszego przewodnika (ex-górnika) nieco więcej o pracy górników.
![]() |
El Tio |
Po "zczołganiu" się (dosłownie) na niższe poziomy mieliśmy okazję być świadkami warunków, w jakich pracują Ci ludzie. Po zobaczeniu 14-letnich dzieci pracujących codziennie przez 10 godzin w 45-stopniowym upale i kurzu, w niszy wysokości 1 metra, wykłuwających dłutem i młotkiem dziury w skale, zupełnie jak za czasów kolonialnych, zmienia sie punkt odniesienia do wykonywanej przez siebie pracy. Chyba nie wiele jest gorszych zajęć na ziemii. A to wszystko dla kilku-kilkunastu dolarów dziennie. Sam system wydobycia polegający na transportowaniu urobku wózkami, a następnie ręcznym przesypywaniu go do koszy, które zostaną wyciągnięte na wyższy poziom i przesypane do innego wózka, powoduje głębokie zastanowienie nad sensem działania całego przedsięwzięcia.
Na koniec pozostało wspiąć się z powrotem na pierwszy poziom (tam gdzie jest wyjście - różnica wysokosci 60 metrów pionowo w gore), co na wysokosci 4km i przy niskiej zawartości tlenu w kopalni było wyczynem samym w sobie. Po kolejnych paruset metrach poziomym niskim chodnikiem, z ulga powitaliśmy światło dzienne. Ostatnią atrakcją było wysadzenie 3 pozostałych lasek dynamitu, po czym zadowoleni z naszej pracy, brudni i ze zdobycznymi grudkami srebra w kieszeni wróciliśmy do miasta.
Etykiety:
Ameryka Południowa,
Boliwia
Lokalizacja:
Potosi, Boliwia
Uyuni do Potosi
Ponieważ okazało się, że wypadł nam w planie podróży jeden wolny dzień, postanowiliśmy zwiedzić słynne kopalnie srebra w Potosi. Większość dnia właściwie zeszła nam na dotarciu do Potosi. Czekała na nas koszmarna szutrowa droga przez góry (zero asfaltu) w trzęsącym się autobusie bez jakiejkolwiek wentylacji. Oh well, trzeba było zacisnąć zęby (i pęcherz ;) i jakoś przetrwać te 6 godzin.
Na jutro z rana zarezerwowaliśmy wycieczkę do kopalni z agencją Koala Tours (80 boliwianów, polecana przez Lonely Planet). Przed wejściem do kopalni w planie jest zakup prezentów dla górników: spirytusu, liści koki i dynamitu. Chyba będzie ciekawie :)
Oto mała zajawka znaleziona na YouTube, żebyście poczuli klimat miejsca:
Na jutro z rana zarezerwowaliśmy wycieczkę do kopalni z agencją Koala Tours (80 boliwianów, polecana przez Lonely Planet). Przed wejściem do kopalni w planie jest zakup prezentów dla górników: spirytusu, liści koki i dynamitu. Chyba będzie ciekawie :)
Oto mała zajawka znaleziona na YouTube, żebyście poczuli klimat miejsca:
Etykiety:
Ameryka Południowa,
Boliwia
Lokalizacja:
Potosi, Boliwia
poniedziałek, 28 kwietnia 2008
Salar de Uyuni i pustynne bezdroża
Własnie wróciliśmy do Uyuni. Za nami trzy dni spędzone na prawdziwym końcu świata z dala od wszelkiej cywilizacji i muszę przyznać, że jestem z nich bardzo zadowolony.
Za 70$ na głowę mieliśmy przez te 3 dni zapewniony transport (nieśmiertelna Toyota Landcruiser), jedzenie i "noclegi" w jednym z bardziej niegościnnych miejsc na Ziemii. Naszymi companeros byli kierowca Severino, kucharka Fabianna i 4 Francuzow (Lorenzo, Chris, Claude i Monique).
Pierwszego dnia wyjechaliśmy około 11:00 z Uyuni. Pierwszym celem bylo odległe o parę kilometrów cmentarzysko pociągów. Wraki lokomotyw i wagonów leżące od kilkudziesięciu lat na pustyni robia niezłe wrażenie i są wdzięcznym tematem zdjęciowym. Najbardziej zastanawiający jest jednak fakt, że do dzisiaj nikt się nimi nie "zaopiekował" (i gdzie byli złomiarze!?).
Następnie przejechaliśmy na ogromne solnisko Salar de Uyuni. Jest to wypełnione solą dno byłego słonego jeziora, ktore wyparowało 10 tysięcy lat temu. Salar jest tak wielki, że po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów wgłąb nie widać nic poza solą aż po sam horyzont. Co nie oznacza, że jest całkiem pusty. Na środku jest hotel-muzeum zbudowany całkowicie z soli, jest też trochę "wysp". Oczywiście lokalni przedsiębiorcy zajmują się wydobyciem całej tej soli, stąd śmieszne kupki na zdjęciu poniżej.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhJdNu-XEqdPTd76dDdkNJyw1mjn27oWMIEEg6sqyDgx1atQIWpXMZSHLg0HhVYvLy5OUwhOlAWuxrkFS8wN83MMFbyrXdOCXwPhpSaxtjIKUrR2RfU3X8wjkvLduBZvhBeCdtnTsiJD50/s640/088.JPG)
Dzięki brakowi jakichkolwiek obiektów na horyzoncie można oszukać perspektywę i zrobić trochę ciekawych fotek:
Na jednej z wysp (Isla Incahuasi) zjedliśmy lunch, mieliśmy też trochę czasu na obejście wyspy i pstryknięcie kilku fotek gigantycznych kaktusów. Po południu dojechaliśmy do naszego miejsca noclegu na obrzeżu salaru, w budynku zbudowanym, jakże by inaczej, z soli. Wbrew zewnętrznemu wyglądowi, była to całkiem przyzwoita miejscówka, a w nocy było nawet cieplej niż w hotelu w La Paz, a za jedyne 5 boliwianów był też ciepły prysznic.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgmoDUh20eB0-TcykJqSFEIfqRSlz-RDEwcVDWzZev_BUwQauSym0XyTNlsXUerbADjDsftmgK7q7XR8PCfuiIYA2hQyUQuKKt2U5K00RphVs08pGO4_Z81V5IygVlwQZ1lfdN8dJDa3mc/s640/164.JPG)
Za 70$ na głowę mieliśmy przez te 3 dni zapewniony transport (nieśmiertelna Toyota Landcruiser), jedzenie i "noclegi" w jednym z bardziej niegościnnych miejsc na Ziemii. Naszymi companeros byli kierowca Severino, kucharka Fabianna i 4 Francuzow (Lorenzo, Chris, Claude i Monique).
Pierwszego dnia wyjechaliśmy około 11:00 z Uyuni. Pierwszym celem bylo odległe o parę kilometrów cmentarzysko pociągów. Wraki lokomotyw i wagonów leżące od kilkudziesięciu lat na pustyni robia niezłe wrażenie i są wdzięcznym tematem zdjęciowym. Najbardziej zastanawiający jest jednak fakt, że do dzisiaj nikt się nimi nie "zaopiekował" (i gdzie byli złomiarze!?).
Następnie przejechaliśmy na ogromne solnisko Salar de Uyuni. Jest to wypełnione solą dno byłego słonego jeziora, ktore wyparowało 10 tysięcy lat temu. Salar jest tak wielki, że po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów wgłąb nie widać nic poza solą aż po sam horyzont. Co nie oznacza, że jest całkiem pusty. Na środku jest hotel-muzeum zbudowany całkowicie z soli, jest też trochę "wysp". Oczywiście lokalni przedsiębiorcy zajmują się wydobyciem całej tej soli, stąd śmieszne kupki na zdjęciu poniżej.
Dzięki brakowi jakichkolwiek obiektów na horyzoncie można oszukać perspektywę i zrobić trochę ciekawych fotek:
Na jednej z wysp (Isla Incahuasi) zjedliśmy lunch, mieliśmy też trochę czasu na obejście wyspy i pstryknięcie kilku fotek gigantycznych kaktusów. Po południu dojechaliśmy do naszego miejsca noclegu na obrzeżu salaru, w budynku zbudowanym, jakże by inaczej, z soli. Wbrew zewnętrznemu wyglądowi, była to całkiem przyzwoita miejscówka, a w nocy było nawet cieplej niż w hotelu w La Paz, a za jedyne 5 boliwianów był też ciepły prysznic.
Etykiety:
Ameryka Południowa,
Boliwia
Lokalizacja:
Salar de Uyuni, Boliwia
piątek, 25 kwietnia 2008
La Paz re-doux / w drodze do Uyuni
Żeby nie było zbyt różowo i zgodnie z planem, to się w międzyczasie okazało, że w Boliwijczycy nie gęsi i swoje strajki mają. Tym razem strajkowali kolejarze i nasz pierwotny plan dalszej podróży (autobusem do Oruro i dalej pociągiem do Uyuni) trzeba było zmodyfikować.
Jedynym sensownym wyjściem okazał się nocny autobus "turystyczny" w standardzie gringo (znaczy: z ubikacją na pokładzie) za 30$ (biuro Todo Turismo, odjazd z La Paz o 21:00). Dzięki temu mieliśmy okazje spędzić jeszcze jeden dzień w La Paz (ugh, ile można...). Z kronikarskiego obowiazku wspomnę, że zobaczyliśmy Calle Jean Muesos (4 muzea w jednym). Jakość ekspozycji wprost proporcjonalna do ceny - 3 boliwiany. Poza paroma złotymi eksponatami same nudy...
Co do samego autobusu trudno mieć zastrzeżenia, natomiast sama droga do Uyuni do przyjemnych nie należy. Po jakichś 4 godzinach jazdy skończył sie asfalt i do samego ranka tłukliśmy się po jakichś wertepach. Podziwiam osoby, które potrafiły spać w takich warunkach. Całe szczęście dokładnie wg rozkladu jazdy przybyliśmy do Uyuni o 7 z rana, więc bez problemu zdążyliśmy załatwić 3-dniową wyprawę jeepem po Salar de Uyuni i południowo-zachodnim zakątku Boliwii (o czym w następnym odcinku).
Jedynym sensownym wyjściem okazał się nocny autobus "turystyczny" w standardzie gringo (znaczy: z ubikacją na pokładzie) za 30$ (biuro Todo Turismo, odjazd z La Paz o 21:00). Dzięki temu mieliśmy okazje spędzić jeszcze jeden dzień w La Paz (ugh, ile można...). Z kronikarskiego obowiazku wspomnę, że zobaczyliśmy Calle Jean Muesos (4 muzea w jednym). Jakość ekspozycji wprost proporcjonalna do ceny - 3 boliwiany. Poza paroma złotymi eksponatami same nudy...
Ave. Ferrovia, Uyuni |
Lokalizacja:
La Paz, Boliwia
czwartek, 24 kwietnia 2008
WMDR - World´s Most Dangerous Road
O tej części wyprawy pisałem już wcześniej. Dzisiaj mogę z zadowoleniem napisać, że punkt programu został zaliczony z wynikiem pozytywnym (czytaj: przeżyliśmy :). W przeciwieństwie do:
- jednego rowerzysty i siedmiu Boliwijczyków, którzy zginęli tego samego dnia na skutek pekniecia opony w minibusie.
- 40-letniego faceta, ktory tydzien temu z niewiadomych przyczyn spadł z roweru, a ułamki sekundy później przez krawędź klifu z wiadomym skutkiem
- pewnej Francuzki, która kiedyś zsiadła z roweru po lewej stronie (zamiast po prawej) i straciła równowagę, co również zakończyło się szybkim lotem bez spadachronu
- setek innych osob, które upamiętniają krzyże i pomniki co parędziesiąt metrów rozmieszczone przy drodze (dosłownie) lub wraki samochodow rdzewiejące gdzieś na dnie doliny...
Potem zaczyna sie właściwy "fun". 40 kilometrów szutru, blota i wybojów szerokości około 3.5 metra z przepaścią około 300-400 metrów pionowo w dół po lewej stronie. Podczas tych 40 kilometrów zjeżdża się z wysokości 4700 m do 1700 m npm do subtropikalnej dżungli koło miejscowości Coroico. Na drodze obowiązuje ruch lewostronny, co oznacza, że podczas zjazdu odległość od krawędzi wynosi okolo 1 metra. Przy prędkości 20-30 kilometrów na godzinę po wybojach, wystarczy nie zauważyć większego kamienia, żeby w ułamku sekundy przemierzyć tą odległość i poszybować na dół. Zdecydowanie nie pozostawia to czasu na rozglądanie się i podziwianie widoków.
Dobrze, że w drodze powrotnej wróciliśmy tą samą trasą autobusem - dzięki temu mieliśmy szansę obejrzeć to co przeoczyliśmy w drodze na dół (np. wraki samochodów na dole). Bowiem, jedyne, co zapamiętałem podczas zjazdu to rozkład wertepów na drodze i nieźle podniesiony poziom adrenaliny. :)
Pozostałe zdjęcia z Drogi Śmierci tutaj. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że zjazd zorganizowała firma Gravity Assisted Mountain Biking (koszt opcji all-inclusive - 75$). Wybraliśmy tę właśnie firmę, ponieważ podobno posiada najlepsze wyniki, jeśli chodzi o przeżywalność (tylko jedna ofiara śmiertelna jak do tej pory ;).
PS. Kolejnego dnia Times opublikował artykuł na temat wypadku, który wydarzył się akurat w dniu naszego zjazdu.
Etykiety:
Boliwia,
Coroico,
Gravity Bolivia,
Yungas Road
Lokalizacja:
Nor Yungas, Boliwia
wtorek, 22 kwietnia 2008
Uzupełniam zaległości ... - La Paz
Trochę przez ostatnie dni zleniłem się w pisaniu nowych wpisów, a trudności z przegraniem zdjęć z aparatu i powolny internet też nie były czynnikami zachęcającymi. Dzisiaj małe uzupełnienie.
Jest 22 kwietnia i zgodnie z planem dotarliśmy do Boliwii. Przekraczanie granicy należało do najdziwniejszych, jakie do tej pory widziałem: trzeba samemu pofatygować się załatwić wszystkie formalności, bo nikt nic nie kontroluje. Przez granicę tam i nazad można chodzić sobie, ile dusza zapragnie, z czego korzystają kury, lamy i zapewne lokalni przemytnicy ;)
Po załatwieniu wszystkiego zostaliśmy zapakowani w lokalny busik, którym pojechaliśmy do Copacabany. Tam dowiedzieliśmy się, że dalszy transport do La Paz odjeżdża o 13:00. Wyruszyliśmy zatem sprawdzić ceny po tej stronie granicy (taniej niż w Peru... bardzo dobrze) i zjeść coś (znowu zamówiliśmy coś "nie wiadomo co", zupa była dobra, ale na mięsie szło zęby połamać).
Wracamy na 13:00 na umówione miejsce, a tu naszego autobusu ani śladu. Po 20 minutach czekania (czekało też kilku innych gringo) lokalny "organizator transportu" kazał zabrać bagaże i zapakować się w piękny zielony autobus, który cały czas stał po drugiej stronie ulicy. Brawo za refleks :) Potem poszło już gładko, wystarczyło poczekać kolejne pół godziny aż zebrało się odpowiednio dużo chętnych i odjechaliśmy do La Paz.
Nieformalna stolica Boliwii zabija tłumem, hałasem, smrodem spalin, stromymi uliczkami i dużą wysokością (3700 m npm). Z powodu późnej godziny nie pozostało nic innego, jak udać sie do hotelu. Z przewodnika Lonely Planet (oczywiście...) wybraliśmy HI Continental za 120 boliwianów. W zamian dostaliśmy dwa łóżka z łazienką, zimno w nocy (nieszczelne okna) i prawie-ciepłe prysznice. Nie polecam.
Następnego dnia oprócz opłacenia naszej wycieczki rowerowej po Drodze Śmierci (o czym w następnym odcinku), z wartych wymienienia rzeczy zobaczyliśmy między innymi Plaza San Francisco, Muzeum Koki, Targ Czarownic (może przywieźć komuś zasuszony zarodek lamy albo skórę z węża? ;) oraz Valle de la Luna (parę zdjęć poniżej). I to by było na tyle... szczerze mówiąc w tym momencie La Paz miałem juz dosyć.
Pozostałe zdjęcia z La Paz i Księżycowej Doliny do zobaczenia w Picasie.
Jest 22 kwietnia i zgodnie z planem dotarliśmy do Boliwii. Przekraczanie granicy należało do najdziwniejszych, jakie do tej pory widziałem: trzeba samemu pofatygować się załatwić wszystkie formalności, bo nikt nic nie kontroluje. Przez granicę tam i nazad można chodzić sobie, ile dusza zapragnie, z czego korzystają kury, lamy i zapewne lokalni przemytnicy ;)
Po załatwieniu wszystkiego zostaliśmy zapakowani w lokalny busik, którym pojechaliśmy do Copacabany. Tam dowiedzieliśmy się, że dalszy transport do La Paz odjeżdża o 13:00. Wyruszyliśmy zatem sprawdzić ceny po tej stronie granicy (taniej niż w Peru... bardzo dobrze) i zjeść coś (znowu zamówiliśmy coś "nie wiadomo co", zupa była dobra, ale na mięsie szło zęby połamać).
Wracamy na 13:00 na umówione miejsce, a tu naszego autobusu ani śladu. Po 20 minutach czekania (czekało też kilku innych gringo) lokalny "organizator transportu" kazał zabrać bagaże i zapakować się w piękny zielony autobus, który cały czas stał po drugiej stronie ulicy. Brawo za refleks :) Potem poszło już gładko, wystarczyło poczekać kolejne pół godziny aż zebrało się odpowiednio dużo chętnych i odjechaliśmy do La Paz.
Nieformalna stolica Boliwii zabija tłumem, hałasem, smrodem spalin, stromymi uliczkami i dużą wysokością (3700 m npm). Z powodu późnej godziny nie pozostało nic innego, jak udać sie do hotelu. Z przewodnika Lonely Planet (oczywiście...) wybraliśmy HI Continental za 120 boliwianów. W zamian dostaliśmy dwa łóżka z łazienką, zimno w nocy (nieszczelne okna) i prawie-ciepłe prysznice. Nie polecam.
Koszmar elektryka |
(Nie-)sławny targ czarownic |
Iglesia de San Francisco |
Następnego dnia oprócz opłacenia naszej wycieczki rowerowej po Drodze Śmierci (o czym w następnym odcinku), z wartych wymienienia rzeczy zobaczyliśmy między innymi Plaza San Francisco, Muzeum Koki, Targ Czarownic (może przywieźć komuś zasuszony zarodek lamy albo skórę z węża? ;) oraz Valle de la Luna (parę zdjęć poniżej). I to by było na tyle... szczerze mówiąc w tym momencie La Paz miałem juz dosyć.
Pozostałe zdjęcia z La Paz i Księżycowej Doliny do zobaczenia w Picasie.
Etykiety:
Ameryka Południowa,
Boliwia,
Copacabana,
La Paz,
Peru
Lokalizacja:
La Paz, Boliwia
Jezioro Titicaca - pływające wyspy
Pozostawiwszy plecaki w pseudo-hotelu i pojechaliśmy taksówką na przystań. Na łódce w drodze do wysp "przewodnik" opowiadał jakieś dziecinne historie łamanym angielskim. Same pływające wyspy okazały się równie ciekawe, co skomercjalizowane. Dowiedzieliśmy się, jak wyspy są budowane, zajrzeliśmy do chaty (czy raczej szałasu), w którym mieszkają tubylcy (okazało się, że na jednej z wysp jest też "hotel", gdzie można samemu przenocować w takich warunkach). Potem jeszcze wdrapaliśmy się na wieżę obserwacyjną i za 5 Bs. przepłyneliśmy się łódką z trzciny. I to by było w zasadzie tyle, jeśli chodzi o Los Uros...
Wieczorem wróciliśmy do Puno, a jako, że miasto do zbyt ciekawych nie należy, do od razu postaraliśmy się o załatwienie biletów do La Paz na kolejny dzień. Jutro ruszamy do Boliwii!
Tradycyjnie pełny album zdjęć z jeziora Titicaca jest na mojej Picasie.
Etykiety:
Ameryka Południowa,
Peru,
Titicaca
Lokalizacja:
Puno, Peru
Machu Picchu
Machu Picchu... legendarne "zaginione" miasto, jeden z 7 nowo wybranych Cudów Świata i jeden z głównych celów naszej wyprawy. "Zaliczony" według planu :)
Niestety ze względu na ograniczony czasu musieliśmy wybrać się tam tylko na jednodniową wycieczkę pociągiem z Cuzco. Impreza nie była tania, bo bilet na najtańszy Backpackers Train kosztował aż $48 w jedną stronę (moim zdaniem skandalicznie dużo, jak za taką jakość podróży, pociąg wlecze się z Cuzco przez 4h, moja rada: weźcie dobrą książkę, bo uśniecie z nudów). Wstęp do ruin wyciągnął z portfela kolejne 42$ (płatne w solach, nie w dolarach!). W Aguas Calientes zdecydowaliśmy się, że na górę i spowrotem wjedziemy autobusem - szkoda tracić czas i siły na wchodzenie na piechotę, lepiej spędzić czas w ruinach - co kosztowało nas kolejne 12 dolarów.
To tyle marudzenia, jeśli chodzi o koszty... po dotarciu na miejsce zapomina się o wszystkich poniesionych wydatkach. Ruiny są po prostu super-spektakularne. Osadzone na szczycie góry miasto wzbudza prawdziwy podziw dla budowniczych, którzy prymitywnymi (w porównaniu do współczesnych) metodami stworzyli cud sztuki urbanistycznej. Nie przeszkadzają nawet hordy innych turystów, wystarczy odwrócić na chwilę wzrok w kierunku stromo spadających zboczy, była przypomnieć sobie, jak wielka przestrzeń jest dookoła nas. Przy okazji od razu człowiek zaczyna się zastanawiać, ilu budowniczych straciło życie - niektóre tarasy "wiszą" nad pionowymi ścianami skalnymi.
Na koniec jeszcze jedna praktyczna rada: jeśli kiedyś będziecie mieli okazję wybrać się do MP i planujecie wspiąć się na górę Waynapicchu, udajcie się tam w pierwszej kolejności, ponieważ limit 400 osób na dzień kończy się baaardzo szybko. Nam niestety nie udało się załapać. :(
Oczywiście zdjęć z Machu Picchu jest dużo więcej, możecie je zobaczyć tutaj.
Niestety ze względu na ograniczony czasu musieliśmy wybrać się tam tylko na jednodniową wycieczkę pociągiem z Cuzco. Impreza nie była tania, bo bilet na najtańszy Backpackers Train kosztował aż $48 w jedną stronę (moim zdaniem skandalicznie dużo, jak za taką jakość podróży, pociąg wlecze się z Cuzco przez 4h, moja rada: weźcie dobrą książkę, bo uśniecie z nudów). Wstęp do ruin wyciągnął z portfela kolejne 42$ (płatne w solach, nie w dolarach!). W Aguas Calientes zdecydowaliśmy się, że na górę i spowrotem wjedziemy autobusem - szkoda tracić czas i siły na wchodzenie na piechotę, lepiej spędzić czas w ruinach - co kosztowało nas kolejne 12 dolarów.
To tyle marudzenia, jeśli chodzi o koszty... po dotarciu na miejsce zapomina się o wszystkich poniesionych wydatkach. Ruiny są po prostu super-spektakularne. Osadzone na szczycie góry miasto wzbudza prawdziwy podziw dla budowniczych, którzy prymitywnymi (w porównaniu do współczesnych) metodami stworzyli cud sztuki urbanistycznej. Nie przeszkadzają nawet hordy innych turystów, wystarczy odwrócić na chwilę wzrok w kierunku stromo spadających zboczy, była przypomnieć sobie, jak wielka przestrzeń jest dookoła nas. Przy okazji od razu człowiek zaczyna się zastanawiać, ilu budowniczych straciło życie - niektóre tarasy "wiszą" nad pionowymi ścianami skalnymi.
Na koniec jeszcze jedna praktyczna rada: jeśli kiedyś będziecie mieli okazję wybrać się do MP i planujecie wspiąć się na górę Waynapicchu, udajcie się tam w pierwszej kolejności, ponieważ limit 400 osób na dzień kończy się baaardzo szybko. Nam niestety nie udało się załapać. :(
Oczywiście zdjęć z Machu Picchu jest dużo więcej, możecie je zobaczyć tutaj.
Subskrybuj:
Posty (Atom)