sobota, 3 maja 2008

Wodospady Iguazu

Cataratas del Iguazú jest bez wątpienia atrakcją światowej klasy. Najpotężniejsze wodopsady świata złożone są z 275 osobnych kaskad, rozłożonych na 80-metrowej krawędzi płaskowyżu Parana długości 2.7 kilometra. Podobno w pełni sezonu deszczowego w ciągu sekundy przepływa tu tyle wody, że wystarczyłoby na napełnienie 6 basenów olimpijskich.

Mimo, że park jest nawiedzany przez hordy turystów, wystarczy stanąć nad krawędzią Gardzieli Diabła, żeby zapomnieć o całym otaczającym świecie. Miliony litrów wody wlewające się z 3 stron do wąskiego kanionu to niezapomniane wrażenie... w całej naszej wyprawie Iguazu można moim zdaniem porównać pod wzlęgedem widowiskowości, jedynie do Machu Picchu.


Na skraju Garganta del Diablo

Parę informacji praktycznych: do parku po stronie argentyńskiej najłatwiej dotrzeć (tak jak my zrobiliśmy) publicznym autobusem z dworca w Puerto Iguazu. Bilet w jedną stronę kosztuje 3 pesos, autobusy odjeżdżają co pół godziny. Na miejscu trzeba jeszcze kupić bilet wstępu do parku narodowego - 40 pesos. Co prawda, trochę drogo (i na dodatek cudzoziemcy jak zwykle płacą więcej!...), ale po wejściu do parku przynajmniej widać, na co idą te pieniądze.

Park jest świetnie zorganizowany. Nie ma problemu ze znalezieniem informacji turystycznej, jest małe "muzeum", jest też gdzie zjeść. Do głównych szlaków pieszych można dojechać "ekologiczną" kolejką wąskotorową. Same szlaki są świetnie oznaczone. Znaczna część z nich przebiega po pomostach nad wodami rzeki Iguazu i prowadzi zwiedzających na sam skraj krawędzi wodospadów lub do ich podnóża. Dzięki temu zwiedzający mogą naprawdę zajrzeć wgłąb sławnej Gardzieli Diabła.



Garganta del Diablo była pierwszym odwiedzonym przez nas miejscem. Następnie daliśmy się namówić na 30-minutowy spływ pontonem w górnej części rzeki. Wśród setek wysepek porośniętych tropikalnym lasem można było zobaczyć tutejsze rzadkie gatunki ptaków. Następnie przemierzyliśmy pomost Paseo Superior, który poprowadzony jest na skraju płaskowyżu, tuż nad wieloma "mniejszymi" wodospadami.






Na deser zostawiliśmy sobie krótką wycieczkę łodzią motorową, która rozpoczynała się z przystani poniżej wodospadów. Cała atrakcja polegała na ty, że - po krótkim przystanku na zrobienie zdjęć - łódka wpływała niemalże pod wodospad (w ogromną chmurę wody, w której nic nie było widać).





Jak nietrudno się domyślić, efekt był taki, jakbyśmy wskoczyli w ubraniach do basenu. Aż załowaliśmy, że nie wpadliśmy na pomysł, żeby kupić plastikowe peleryny przeciwdeszczowe, które sprzedawali w sklepikach w parku. W takich momentach człowiek zaczyna na prawdę doceniać ubrania z syntetycznych tkanin, które po pół godziny był niemal suche (mimo, że wcale gorąco nie było - około 15 stopni)

Myśleliśmy, że to już koniec atrakcji na dzień dzisiejszy, ale czekała nas jeszcze jedna niespodzianka - walka o jedzenie ze stadem koati grasujących w pobliżu sklepiku z kanapkami. Rozbestwione stworzenia nauczone przez niezdyscyplinowanych turystów podkradania ludzkiego jedzenia, nie boją się ludzi do tego stopnia, że wskakują na stoły i potrafią wyrwać kanapkę z ręki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz