poniedziałek, 28 kwietnia 2008

Salar de Uyuni i pustynne bezdroża

Własnie wróciliśmy do Uyuni. Za nami trzy dni spędzone na prawdziwym końcu świata z dala od wszelkiej cywilizacji i muszę przyznać, że jestem z nich bardzo zadowolony.

Za 70$ na głowę mieliśmy przez te 3 dni zapewniony transport (nieśmiertelna Toyota Landcruiser), jedzenie i "noclegi" w jednym z bardziej niegościnnych miejsc na Ziemii. Naszymi companeros byli kierowca Severino, kucharka Fabianna i 4 Francuzow (Lorenzo, Chris, Claude i Monique).

Pierwszego dnia wyjechaliśmy około 11:00 z Uyuni. Pierwszym celem bylo odległe o parę kilometrów cmentarzysko pociągów. Wraki lokomotyw i wagonów leżące od kilkudziesięciu lat na pustyni robia niezłe wrażenie i są wdzięcznym tematem zdjęciowym. Najbardziej zastanawiający jest jednak fakt, że do dzisiaj nikt się nimi nie "zaopiekował" (i gdzie byli złomiarze!?).






Następnie przejechaliśmy na ogromne solnisko Salar de Uyuni. Jest to wypełnione solą dno byłego słonego jeziora, ktore wyparowało 10 tysięcy lat temu. Salar jest tak wielki, że po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów wgłąb nie widać nic poza solą aż po sam horyzont. Co nie oznacza, że jest całkiem pusty. Na środku jest hotel-muzeum zbudowany całkowicie z soli, jest też trochę "wysp". Oczywiście lokalni przedsiębiorcy zajmują się wydobyciem całej tej soli, stąd śmieszne kupki na zdjęciu poniżej.









Dzięki brakowi jakichkolwiek obiektów na horyzoncie można oszukać perspektywę i zrobić trochę ciekawych fotek:




Na jednej z wysp (Isla Incahuasi) zjedliśmy lunch, mieliśmy też trochę czasu na obejście wyspy i pstryknięcie kilku fotek gigantycznych kaktusów. Po południu dojechaliśmy do naszego miejsca noclegu na obrzeżu salaru, w budynku zbudowanym, jakże by inaczej, z soli. Wbrew zewnętrznemu wyglądowi, była to całkiem przyzwoita miejscówka, a w nocy było nawet cieplej niż w hotelu w La Paz, a za jedyne 5 boliwianów był też ciepły prysznic.




Drugiego dnia pobudka o 5:00 z rana i jedziemy oglądać wschód Słońca na powierzchni solniska. Było ładnie, choć dość mroźnie (jakieś -5 stopni). Potem długo, długo jechaliśmy przez pustynie i bezdroża mijając z dala jakiś prawie-aktywny wulkan, kilka kolorowych jezior i żyjące nad nimi flamingi. Widzieliśmy także słynny Arbol de Piedra, skałę wyglądającą jak drzewo (albo kurczak). W końcu pod wieczór dojechaliśmy do Laguna Colorada, w pobliżu której spędziliśmy kolejną noc. Tu już prysznica nie było w ogóle, prąd był tylko przez kilka godzin, a temperatura w nocy spadła chyba poniżej -10.

Wschód słońca na solnisku

Droga przez pustkowia

Wulkan Ollague (wiki, 5868m npm)

Wigonie

Flamingi

Laguna Hedionda

Arbol de Piedra

Laguna Colorada







Komplet zdjęć z drugiego dnia wycieczki jest w tym albumie.

Następnego dnia znowu czekała nas pobudka o 5 z rana. Nie jedząc nawet śniadania, jeszcze przed świtem wyjechaliśmy w kierunku Sol de Maniana, gdzie o wschodzie słońca obejrzeliśmy gejzery, gorące źródła i fumarole. Następnym punktem programu była kąpiel w basenie z termalną woda. Poranny mrozik (-5 stopni) i ciągnące się od paru dni przeziębienie skutecznie nas z Pawłem do kąpieli zniechęciły, woleliśmy zająć się zimnym śniadaniem. Potem pojechaliśmy zobaczyć Laguna Verde, która wbrew nazwie, wcale nie była zielona. Następnym przystankiem była granica z Chile, gdzie wysiadła trójka Francuzów udających się dalej do San Pedro de Atacama. Korzystając z okazji, my też na chwilę wybraliśmy się do Chile (wróciliśmy zaraz po udokumentowaniu pobytu zdjeciami :).







Na koniec pozostał już tylko długi, 8-godzinny powrót do Uyuni. Z wartych odnotowania przystanków, zatrzymaliśmy się w miejscu zwanym Valle de Rocas, gdzie mieliśmy okazje powspinać się na ostańce skalne z czerwonego piaskowca, jakby żywcem przeniesione z Utah.



Po drodze złapaliśmy też gume, na szczęście zmiana koła nie potrwała zbyt długo. W końcu około godziny 17-tej dotarliśmy cali i zadowoleni do "cywilizowanego" Uyuni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz