O 8:15 z rana stawiliśmy sie przed biurem wspomnianej wcześniej agencji, by po kilku minutach zostać wywiezieni do "przebieralni", gdzie dostaliśmy ubrania, kalosze, hełmy i latarki-czołówki. Okazało się też, że chętnych jest tak dużo, że trzeba było ich podzielić na 4 grupy, każda z własnym przewodnikiem. Dla odróżnienia, każda grupa miała swoją nazwę, nasza - Llama F*ckers ;) Następnym przystanek to targ, gdzie trzeba było zakupić souveniry dla górnikow w odwiedzanej kopalni: dynamit, liście koki, spirytus 96%, itp. Potem jeszcze była krótka wizyta w manufakturze przetwarzajacej wydobyta rude na koncentrat mineralny. Tam dowiedzielismy sie, ze w calej Boliwii nie ma zakladu, ktory moglby przetopic wydobyte srebro, cynk i olow, dlatego sa one wysylane m.in. do... Japonii. Logiczne, prawda?
Wreszcie zaczęła się właściwa atrakcja, czyli wizyta w czynnej kopalni. Zajechaliśmy na wysokość 4200m npm na zboczu Cerro Rico, po czym poziomym chodnikiem wysokości średnio 1.5 metra pomaszerowaliśmy paręset metrów wgłąb góry. Pierwszym przystankiem było pseudo-muzeum, gdzie oprócz paru eksponatów, można było podziwiać piękne kryształki azbestu i arszeniku na suficie (które z resztą występują w całej kopalni). Następnie w innym chodniku zrobiliśmy sobie postój przy figurce Tio - lokalnego kopalnianego "bożka" pod postacią diabła, któremu górnicy składają ofiary w postaci lisci koki, alkoholu i papierosów. Tu dowiedzieliśmy się od naszego przewodnika (ex-górnika) nieco więcej o pracy górników.
El Tio |
Po "zczołganiu" się (dosłownie) na niższe poziomy mieliśmy okazję być świadkami warunków, w jakich pracują Ci ludzie. Po zobaczeniu 14-letnich dzieci pracujących codziennie przez 10 godzin w 45-stopniowym upale i kurzu, w niszy wysokości 1 metra, wykłuwających dłutem i młotkiem dziury w skale, zupełnie jak za czasów kolonialnych, zmienia sie punkt odniesienia do wykonywanej przez siebie pracy. Chyba nie wiele jest gorszych zajęć na ziemii. A to wszystko dla kilku-kilkunastu dolarów dziennie. Sam system wydobycia polegający na transportowaniu urobku wózkami, a następnie ręcznym przesypywaniu go do koszy, które zostaną wyciągnięte na wyższy poziom i przesypane do innego wózka, powoduje głębokie zastanowienie nad sensem działania całego przedsięwzięcia.
Na koniec pozostało wspiąć się z powrotem na pierwszy poziom (tam gdzie jest wyjście - różnica wysokosci 60 metrów pionowo w gore), co na wysokosci 4km i przy niskiej zawartości tlenu w kopalni było wyczynem samym w sobie. Po kolejnych paruset metrach poziomym niskim chodnikiem, z ulga powitaliśmy światło dzienne. Ostatnią atrakcją było wysadzenie 3 pozostałych lasek dynamitu, po czym zadowoleni z naszej pracy, brudni i ze zdobycznymi grudkami srebra w kieszeni wróciliśmy do miasta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz