środa, 30 kwietnia 2008

Potosí - kopalnie srebra

Wróciliśmy w jednym kawałku z wycieczki do kopalni srebra w Potosi. Zgodnie z przewidywaniami było ciekawie i nieco hardcorowo. Ta wycieczka napewno zapadnie na długo w naszej pamięci... Ale zacznijmy od początku.

O 8:15 z rana stawiliśmy sie przed biurem wspomnianej wcześniej agencji, by po kilku minutach zostać wywiezieni do "przebieralni", gdzie dostaliśmy ubrania, kalosze, hełmy i latarki-czołówki. Okazało się też, że chętnych jest tak dużo, że trzeba było ich podzielić na 4 grupy, każda z własnym przewodnikiem. Dla odróżnienia, każda grupa miała swoją nazwę, nasza - Llama F*ckers ;) Następnym przystanek to targ, gdzie trzeba było zakupić souveniry dla górnikow w odwiedzanej kopalni: dynamit, liście koki, spirytus 96%, itp. Potem jeszcze była krótka wizyta w manufakturze przetwarzajacej wydobyta rude na koncentrat mineralny. Tam dowiedzielismy sie, ze w calej Boliwii nie ma zakladu, ktory moglby przetopic wydobyte srebro, cynk i olow, dlatego sa one wysylane m.in. do... Japonii. Logiczne, prawda?




Wreszcie zaczęła się właściwa atrakcja, czyli wizyta w czynnej kopalni. Zajechaliśmy na wysokość 4200m npm na zboczu Cerro Rico, po czym poziomym chodnikiem wysokości średnio 1.5 metra pomaszerowaliśmy paręset metrów wgłąb góry. Pierwszym przystankiem było pseudo-muzeum, gdzie oprócz paru eksponatów, można było podziwiać piękne kryształki azbestu i arszeniku na suficie (które z resztą występują w całej kopalni). Następnie w innym chodniku zrobiliśmy sobie postój przy figurce Tio - lokalnego kopalnianego "bożka" pod postacią diabła, któremu górnicy składają ofiary w postaci lisci koki, alkoholu i papierosów. Tu dowiedzieliśmy się od naszego przewodnika (ex-górnika) nieco więcej o pracy górników.

El Tio
W kopalniach we wnętrzu Cerro Rico w średniowiecznych warunkach pracuje okolo 15 tysięcy ludzi, z czego ponad 2 tysiące to dzieci. Górnicy w zależności od stażu pracy zarabiają od 1 do 15 tysięcy boliwianów miesięcznie, przy czym tą górną granicę osiąga się po przekroczeniu oczekiwanej długości zżcia, bowiem wiekszość pracujących tu ludzi umiera po 15-20 latach od wejścia do kopalń na skutek chorób płuc (azbest anybody?).

Po "zczołganiu" się (dosłownie) na niższe poziomy mieliśmy okazję być świadkami warunków, w jakich pracują Ci ludzie. Po zobaczeniu 14-letnich dzieci pracujących codziennie przez 10 godzin w 45-stopniowym upale i kurzu, w niszy wysokości 1 metra, wykłuwających dłutem i młotkiem dziury w skale, zupełnie jak za czasów kolonialnych, zmienia sie punkt odniesienia do wykonywanej przez siebie pracy. Chyba nie wiele jest gorszych zajęć na ziemii. A to wszystko dla kilku-kilkunastu dolarów dziennie. Sam system wydobycia polegający na transportowaniu urobku wózkami, a następnie ręcznym przesypywaniu go do koszy, które zostaną wyciągnięte na wyższy poziom i przesypane do innego wózka, powoduje głębokie zastanowienie nad sensem działania całego przedsięwzięcia.



Na koniec pozostało wspiąć się z powrotem na pierwszy poziom (tam gdzie jest wyjście - różnica wysokosci 60 metrów pionowo w gore), co na wysokosci 4km i przy niskiej zawartości tlenu w kopalni było wyczynem samym w sobie. Po kolejnych paruset metrach poziomym niskim chodnikiem, z ulga powitaliśmy światło dzienne. Ostatnią atrakcją było wysadzenie 3 pozostałych lasek dynamitu, po czym zadowoleni z naszej pracy, brudni i ze zdobycznymi grudkami srebra w kieszeni wróciliśmy do miasta.

Uyuni do Potosi

Ponieważ okazało się, że wypadł nam w planie podróży jeden wolny dzień, postanowiliśmy zwiedzić słynne kopalnie srebra w Potosi. Większość dnia właściwie zeszła nam na dotarciu do Potosi. Czekała na nas koszmarna szutrowa droga przez góry (zero asfaltu) w trzęsącym się autobusie bez jakiejkolwiek wentylacji. Oh well, trzeba było zacisnąć zęby (i pęcherz ;) i jakoś przetrwać te 6 godzin.

Na jutro z rana zarezerwowaliśmy wycieczkę do kopalni z agencją Koala Tours (80 boliwianów, polecana przez Lonely Planet). Przed wejściem do kopalni w planie jest zakup prezentów dla górników: spirytusu, liści koki i dynamitu. Chyba będzie ciekawie :)

Oto mała zajawka znaleziona na YouTube, żebyście poczuli klimat miejsca:

poniedziałek, 28 kwietnia 2008

Salar de Uyuni i pustynne bezdroża

Własnie wróciliśmy do Uyuni. Za nami trzy dni spędzone na prawdziwym końcu świata z dala od wszelkiej cywilizacji i muszę przyznać, że jestem z nich bardzo zadowolony.

Za 70$ na głowę mieliśmy przez te 3 dni zapewniony transport (nieśmiertelna Toyota Landcruiser), jedzenie i "noclegi" w jednym z bardziej niegościnnych miejsc na Ziemii. Naszymi companeros byli kierowca Severino, kucharka Fabianna i 4 Francuzow (Lorenzo, Chris, Claude i Monique).

Pierwszego dnia wyjechaliśmy około 11:00 z Uyuni. Pierwszym celem bylo odległe o parę kilometrów cmentarzysko pociągów. Wraki lokomotyw i wagonów leżące od kilkudziesięciu lat na pustyni robia niezłe wrażenie i są wdzięcznym tematem zdjęciowym. Najbardziej zastanawiający jest jednak fakt, że do dzisiaj nikt się nimi nie "zaopiekował" (i gdzie byli złomiarze!?).






Następnie przejechaliśmy na ogromne solnisko Salar de Uyuni. Jest to wypełnione solą dno byłego słonego jeziora, ktore wyparowało 10 tysięcy lat temu. Salar jest tak wielki, że po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów wgłąb nie widać nic poza solą aż po sam horyzont. Co nie oznacza, że jest całkiem pusty. Na środku jest hotel-muzeum zbudowany całkowicie z soli, jest też trochę "wysp". Oczywiście lokalni przedsiębiorcy zajmują się wydobyciem całej tej soli, stąd śmieszne kupki na zdjęciu poniżej.









Dzięki brakowi jakichkolwiek obiektów na horyzoncie można oszukać perspektywę i zrobić trochę ciekawych fotek:




Na jednej z wysp (Isla Incahuasi) zjedliśmy lunch, mieliśmy też trochę czasu na obejście wyspy i pstryknięcie kilku fotek gigantycznych kaktusów. Po południu dojechaliśmy do naszego miejsca noclegu na obrzeżu salaru, w budynku zbudowanym, jakże by inaczej, z soli. Wbrew zewnętrznemu wyglądowi, była to całkiem przyzwoita miejscówka, a w nocy było nawet cieplej niż w hotelu w La Paz, a za jedyne 5 boliwianów był też ciepły prysznic.




piątek, 25 kwietnia 2008

La Paz re-doux / w drodze do Uyuni

Żeby nie było zbyt różowo i zgodnie z planem, to się w międzyczasie okazało, że w Boliwijczycy nie gęsi i swoje strajki mają. Tym razem strajkowali kolejarze i nasz pierwotny plan dalszej podróży (autobusem do Oruro i dalej pociągiem do Uyuni) trzeba było zmodyfikować.

Jedynym sensownym wyjściem okazał się nocny autobus "turystyczny" w standardzie gringo (znaczy: z ubikacją na pokładzie) za 30$ (biuro Todo Turismo, odjazd z La Paz o 21:00). Dzięki temu mieliśmy okazje spędzić jeszcze jeden dzień w La Paz (ugh, ile można...). Z kronikarskiego obowiazku wspomnę, że zobaczyliśmy Calle Jean Muesos (4 muzea w jednym). Jakość ekspozycji wprost proporcjonalna do ceny - 3 boliwiany. Poza paroma złotymi eksponatami same nudy...

Ave. Ferrovia, Uyuni
Co do samego autobusu trudno mieć zastrzeżenia, natomiast sama droga do Uyuni do przyjemnych nie należy. Po jakichś 4 godzinach jazdy skończył sie asfalt i do samego ranka tłukliśmy się po jakichś wertepach. Podziwiam osoby, które potrafiły spać w takich warunkach. Całe szczęście dokładnie wg rozkladu jazdy przybyliśmy do Uyuni o 7 z rana, więc bez problemu zdążyliśmy załatwić 3-dniową wyprawę jeepem po Salar de Uyuni i południowo-zachodnim zakątku Boliwii (o czym w następnym odcinku).

czwartek, 24 kwietnia 2008

WMDR - World´s Most Dangerous Road

O tej części wyprawy pisałem już wcześniej. Dzisiaj mogę z zadowoleniem napisać, że punkt programu został zaliczony z wynikiem pozytywnym (czytaj: przeżyliśmy :). W przeciwieństwie do:
  • jednego rowerzysty i siedmiu Boliwijczyków, którzy zginęli tego samego dnia na skutek pekniecia opony w minibusie.
  • 40-letniego faceta, ktory tydzien temu z niewiadomych przyczyn spadł z roweru, a ułamki sekundy później przez krawędź klifu z wiadomym skutkiem
  • pewnej Francuzki, która kiedyś zsiadła z roweru po lewej stronie (zamiast po prawej) i straciła równowagę, co również zakończyło się szybkim lotem bez spadachronu
  • setek innych osob, które upamiętniają krzyże i pomniki co parędziesiąt metrów rozmieszczone przy drodze (dosłownie) lub wraki samochodow rdzewiejące gdzieś na dnie doliny...

    Cała wycieczka wyglądała tak: o jakiejś 8:30 z rana busem wyjeżdża sie na wysokość 4700 m npm, jakieś 50 kilometrów od La Paz. Tam zjazd zaczyna sie okolo 20-kilometrowym dość łatwym odcinkiem po dobrym asfalcie z prędkościami dochodzącymi do 70-80 km/h.

    Potem zaczyna sie właściwy "fun". 40 kilometrów szutru, blota i wybojów szerokości około 3.5 metra z przepaścią około 300-400 metrów pionowo w dół po lewej stronie. Podczas tych 40 kilometrów zjeżdża się z wysokości 4700 m do 1700 m npm do subtropikalnej dżungli koło miejscowości Coroico. Na drodze obowiązuje ruch lewostronny, co oznacza, że podczas zjazdu odległość od krawędzi wynosi okolo 1 metra. Przy prędkości 20-30 kilometrów na godzinę po wybojach, wystarczy nie zauważyć większego kamienia, żeby w ułamku sekundy przemierzyć tą odległość i poszybować na dół. Zdecydowanie nie pozostawia to czasu na rozglądanie się i podziwianie widoków.

    Dobrze, że w drodze powrotnej wróciliśmy tą samą trasą autobusem - dzięki temu mieliśmy szansę obejrzeć to co przeoczyliśmy w drodze na dół (np. wraki samochodów na dole). Bowiem, jedyne, co zapamiętałem podczas zjazdu to rozkład wertepów na drodze i nieźle podniesiony poziom adrenaliny. :)








    Pozostałe zdjęcia z Drogi Śmierci tutaj. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że zjazd zorganizowała firma Gravity Assisted Mountain Biking (koszt opcji all-inclusive - 75$). Wybraliśmy tę właśnie firmę, ponieważ podobno posiada najlepsze wyniki, jeśli chodzi o przeżywalność (tylko jedna ofiara śmiertelna jak do tej pory ;).

    PS. Kolejnego dnia Times opublikował artykuł na temat wypadku, który wydarzył się akurat w dniu naszego zjazdu.

    wtorek, 22 kwietnia 2008

    Uzupełniam zaległości ... - La Paz

    Trochę przez ostatnie dni zleniłem się w pisaniu nowych wpisów, a trudności z przegraniem zdjęć z aparatu i powolny internet też nie były czynnikami zachęcającymi. Dzisiaj małe uzupełnienie.

    Jest 22 kwietnia i zgodnie z planem dotarliśmy do Boliwii. Przekraczanie granicy należało do najdziwniejszych, jakie do tej pory widziałem: trzeba samemu pofatygować się załatwić wszystkie formalności, bo nikt nic nie kontroluje. Przez granicę tam i nazad można chodzić sobie, ile dusza zapragnie, z czego korzystają kury, lamy i zapewne lokalni przemytnicy ;)

    Po załatwieniu wszystkiego zostaliśmy zapakowani w lokalny busik, którym pojechaliśmy do Copacabany. Tam dowiedzieliśmy się, że dalszy transport do La Paz odjeżdża o 13:00. Wyruszyliśmy zatem sprawdzić ceny po tej stronie granicy (taniej niż w Peru... bardzo dobrze) i zjeść coś (znowu zamówiliśmy coś "nie wiadomo co", zupa była dobra, ale na mięsie szło zęby połamać).

    Wracamy na 13:00 na umówione miejsce, a tu naszego autobusu ani śladu. Po 20 minutach czekania (czekało też kilku innych gringo) lokalny "organizator transportu" kazał zabrać bagaże i zapakować się w piękny zielony autobus, który cały czas stał po drugiej stronie ulicy. Brawo za refleks :) Potem poszło już gładko, wystarczyło poczekać kolejne pół godziny aż zebrało się odpowiednio dużo chętnych i odjechaliśmy do La Paz.

    Nieformalna stolica Boliwii zabija tłumem, hałasem, smrodem spalin, stromymi uliczkami i dużą wysokością (3700 m npm). Z powodu późnej godziny nie pozostało nic innego, jak udać sie do hotelu. Z przewodnika Lonely Planet (oczywiście...) wybraliśmy HI Continental za 120 boliwianów. W zamian dostaliśmy dwa łóżka z łazienką, zimno w nocy (nieszczelne okna) i prawie-ciepłe prysznice. Nie polecam.

    Koszmar elektryka

    (Nie-)sławny targ czarownic

    Iglesia de San Francisco





    Następnego dnia oprócz opłacenia naszej wycieczki rowerowej po Drodze Śmierci (o czym w następnym odcinku), z wartych wymienienia rzeczy zobaczyliśmy między innymi Plaza San Francisco, Muzeum Koki, Targ Czarownic (może przywieźć komuś zasuszony zarodek lamy albo skórę z węża? ;) oraz Valle de la Luna (parę zdjęć poniżej). I to by było na tyle... szczerze mówiąc w tym momencie La Paz miałem juz dosyć.



    Pozostałe zdjęcia z La Paz i Księżycowej Doliny do zobaczenia w Picasie.

    Jezioro Titicaca - pływające wyspy

    Do Puno dotarliśmy autobusem koło 15-tej po południu. Oczywiście nie obyło się bez ataku naganiaczy. Trochę pomarudziliśmy i udało się znaleźć miejsce na nocleg 3-razy taniej od tego co pierwotnie wołali - za 40 soli. Przy okazji udało się też załapać na odpływającą za pół godziny wycieczkę do Los Uros - pływających wysp.

    Pozostawiwszy plecaki w pseudo-hotelu i pojechaliśmy taksówką na przystań. Na łódce w drodze do wysp "przewodnik" opowiadał jakieś dziecinne historie łamanym angielskim. Same pływające wyspy okazały się równie ciekawe, co skomercjalizowane. Dowiedzieliśmy się, jak wyspy są budowane, zajrzeliśmy do chaty (czy raczej szałasu), w którym mieszkają tubylcy (okazało się, że na jednej z wysp jest też "hotel", gdzie można samemu przenocować w takich warunkach). Potem jeszcze wdrapaliśmy się na wieżę obserwacyjną i za 5 Bs. przepłyneliśmy się łódką z trzciny. I to by było w zasadzie tyle, jeśli chodzi o Los Uros...

    Wieczorem wróciliśmy do Puno, a jako, że miasto do zbyt ciekawych nie należy, do od razu postaraliśmy się o załatwienie biletów do La Paz na kolejny dzień. Jutro ruszamy do Boliwii!



    Tradycyjnie pełny album zdjęć z jeziora Titicaca jest na mojej Picasie.

    Machu Picchu

    Machu Picchu... legendarne "zaginione" miasto, jeden z 7 nowo wybranych Cudów Świata i jeden z głównych celów naszej wyprawy. "Zaliczony" według planu :)

    Niestety ze względu na ograniczony czasu musieliśmy wybrać się tam tylko na jednodniową wycieczkę pociągiem z Cuzco. Impreza nie była tania, bo bilet na najtańszy Backpackers Train kosztował aż $48 w jedną stronę (moim zdaniem skandalicznie dużo, jak za taką jakość podróży, pociąg wlecze się z Cuzco przez 4h, moja rada: weźcie dobrą książkę, bo uśniecie z nudów). Wstęp do ruin wyciągnął z portfela kolejne 42$ (płatne w solach, nie w dolarach!). W Aguas Calientes zdecydowaliśmy się, że na górę i spowrotem wjedziemy autobusem - szkoda tracić czas i siły na wchodzenie na piechotę, lepiej spędzić czas w ruinach - co kosztowało nas kolejne 12 dolarów.

    To tyle marudzenia, jeśli chodzi o koszty... po dotarciu na miejsce zapomina się o wszystkich poniesionych wydatkach. Ruiny są po prostu super-spektakularne. Osadzone na szczycie góry miasto wzbudza prawdziwy podziw dla budowniczych, którzy prymitywnymi (w porównaniu do współczesnych) metodami stworzyli cud sztuki urbanistycznej. Nie przeszkadzają nawet hordy innych turystów, wystarczy odwrócić na chwilę wzrok w kierunku stromo spadających zboczy, była przypomnieć sobie, jak wielka przestrzeń jest dookoła nas. Przy okazji od razu człowiek zaczyna się zastanawiać, ilu budowniczych straciło życie - niektóre tarasy "wiszą" nad pionowymi ścianami skalnymi.






    Na koniec jeszcze jedna praktyczna rada: jeśli kiedyś będziecie mieli okazję wybrać się do MP i planujecie wspiąć się na górę Waynapicchu, udajcie się tam w pierwszej kolejności, ponieważ limit 400 osób na dzień kończy się baaardzo szybko. Nam niestety nie udało się załapać. :(

    Oczywiście zdjęć z Machu Picchu jest dużo więcej, możecie je zobaczyć tutaj.

    Rafting na Rio Urubamba

    Tak, przeżyliśmy spływ pontonem. :) Właściwie okazało się, że wcale nie był taki straszny jak nam się wstępnie wydawało. Nie wygląda na coś szczególnie niebezpiecznego, trzeba być dość nieuważnym, żeby wypaść i w ogóle średnio ekstremalny z tego sport. Ale zabawa była przednia, pozostał niedosyt i chętnie spróbuję jeszcze raz.

    Przewodnicy opowiadali, że od kwietnia do grudnia można zorganizować 3-dniową wyprawę w kanionie Rio Apurimac - podobno stopień trudności wzrasta do 5-6. To już brzmi nieźle, pomysł w sam raz do zrealizowania przy następnej wizycie w Cuzco :)






    Zdjęcia z raftingu Rio Urubamba - zobacz więcej w tym albumie.

    Cuzco

    Do Cuzco przybyliśmy zgodnie z planem (a raczej o jeden dzień za wcześnie). Po nocy spędzonej w autobusie, gdzieś o 6 z rana wytoczyliśmy sie z autobusu, odebraliśmy plecaki i od razu zostaliśmy zaatakowani przez hotelowych naganiaczy. Dzięki metodzie olewania + "idziemy do innego hostelu" początkowa cena 35$ stopniała do 50 soli (czyli jakichś 16$) i trafiliśmy do całkiem przyzwoitego hotelu dość blisko centrum.

    Cały poranek opłynął nam na załatwieniu biletów do Machu Picchu (najtańszy pociąg - 96$ w dwie strony, wstęp - 42$), szukaniu czegoś do zjedzenia (co nie byłoby świnką morską i miało w miarę przyzwoitą cenę ;). Wykombinowaliśmy także, że jeden zaoszczędzony dzień spędzimy na raftingu. Załatwiliśmy pół-dniową wyprawę (110 soli) poprzez agencje Mayuc (szczerze polecam) na Rio Urubamba - bystrza klasy 3 i 4 :) - relacja ze zdjęciami jest tutaj - zdjęcia z Rio Urubamba.

    Pozbywszy sie prawie całej gotówki, zdecydowaliśmy sie rozpocząć zwiedzanie od znajdujących sie w pobliżu miasta prawdziwych inkaskich ruin. Po przejściu połowy drogi pod górę (i wypluciu płuc dwa razy - jeszcze trochę nie byliśmy przyzwyczajeni do wysokości, 3300 metrów npm) okazało się, że trzeba kupić bilet za 40 soli. Po tym zakupie zostało nam całe 10 soli gotowki... jak wesoło :)





    Więcej zdjęć z Cuzco i Sacsayhuamán

    Ruiny całkiem fajne i całkiem wielkie... Przy okazji po raz pierwszy jechaliśmy lokalnym transportem publicznym - kombi. Ciekawe przeżycie z gatunku "ile osób mieści się w samochodzie...". Przynajmniej było tanio, a mając pusty portfel nie ma co marudzić.

    sobota, 19 kwietnia 2008

    Kanion Colca

    Niestety nie zwiedziliśmy kanionu wgłąb (podziękowania dla skręconej kostki). Dlatego tym razem tylko kilka wybranych fotek (więcej jest w albumie Picasa).



    Udało się też pstryknąć kilka ujęć lokalnej atrakcji, czyli największego ptaka na świecie - andyjskiego kondora.



    Życie w tej okolicy pod niektórymi względami zatrzymało się jeszcze w poprzedniej epoce :)