wtorek, 30 marca 2010

Maroko - marzec 2010

Słoneczne Maroko, dobre remedium na szaro-bury koniec polskiej zimy. Udało się nanieść na mapę, gdzie ostatecznie byliśmy. Możecie zobaczyć tą mapę klikając tutaj.
Jako, że było bardzo słonecznie, to i powstało wiele słitaśnych fotek we wszystkich kolorach czerwieni i pomarańczy:


Wszystkie te fotki z Maroka są dostępne w odpowiednich albumach na Picasie.

poniedziałek, 14 września 2009

czwartek, 8 maja 2008

Znowu w Polsce

Dzisiaj tylko krótka notka - daję znać, że żyję, szczęśliwie i bez niespodziewanych przygód wróciłem do Europy. W ciągu najbliższych dni uzupełnię wpisy do dwóch brakujących punktów podróży (wodospady Iguazu i Buenos Aires) oraz oczywiście wrzucę zdjęcia. Tylko jeszcze przyzwyczaję się do zmiany strefy czasowej... Pozdrawiam czytelników. :)

Poprawka: wpisy z wodospadów Iguazu oraz Buenos Aires zostały uzupełnione. Wczoraj uzupełniłem także teksty o Machu Picchu i naszym pobycie nad Jeziorem Titicaca. Zapraszam do lektury.

poniedziałek, 5 maja 2008

Buenos Aires

U wielu ludzi to miasto wzbudza zachwyt... pewnie słyszeliście określenie "Boskie Buenos". Mnie jakoś do gustu zupełnie nie przypadło. Ot kolejna wielka, brudna, zatłoczona i odrapana metropolia.
Warte odnotowania są super-szerokie ulice (włącznie z najszerszą na świecie 140-metrową Avenida 9 de Julio) - urbaniści za wczasu poszli po rozum do głowy i po centrum można się w miarę sprawnie poruszać. Sprawnie zorganizowany jest też transport publiczny wraz z 5 liniami metra (must see - linia A z drewnianymi wagonami z 1913 r., najstarsze w płd. Ameryce).

A poza tym... na "najpiękniejszych" wg przewodnika ulicach leżą sobie pod co drugą latarnią worki śmieci. Wszystkie najciekawsze pomniki i zabytki architektury publicznej są na ogół ogrodzone wysokim płotem z obawy przed wandalami. Na dodatek podobno połowa populacji żyje poniżej progu ubóstwa, nie dziwne więc, że odbija się to na zwiększonej przestępczości, a policji na ulicach jakoś nie widziałem. Wystarczyły dwa dni, żeby ktoś używając popularnego sposobu "na musztardę" próbował (na szczęście nieskutecznie) mnie okraść. Prawdę mówiąc byłem zadowolony udając się we wtorek na lotnisko, że nie będę tu musiał spędzać więcej czasu.





















Więcej fajnych zdjęć z Buenos Aires możecie zobaczyć tutaj oraz tutaj.

sobota, 3 maja 2008

Wodospady Iguazu

Cataratas del Iguazú jest bez wątpienia atrakcją światowej klasy. Najpotężniejsze wodopsady świata złożone są z 275 osobnych kaskad, rozłożonych na 80-metrowej krawędzi płaskowyżu Parana długości 2.7 kilometra. Podobno w pełni sezonu deszczowego w ciągu sekundy przepływa tu tyle wody, że wystarczyłoby na napełnienie 6 basenów olimpijskich.

Mimo, że park jest nawiedzany przez hordy turystów, wystarczy stanąć nad krawędzią Gardzieli Diabła, żeby zapomnieć o całym otaczającym świecie. Miliony litrów wody wlewające się z 3 stron do wąskiego kanionu to niezapomniane wrażenie... w całej naszej wyprawie Iguazu można moim zdaniem porównać pod wzlęgedem widowiskowości, jedynie do Machu Picchu.


Na skraju Garganta del Diablo

Parę informacji praktycznych: do parku po stronie argentyńskiej najłatwiej dotrzeć (tak jak my zrobiliśmy) publicznym autobusem z dworca w Puerto Iguazu. Bilet w jedną stronę kosztuje 3 pesos, autobusy odjeżdżają co pół godziny. Na miejscu trzeba jeszcze kupić bilet wstępu do parku narodowego - 40 pesos. Co prawda, trochę drogo (i na dodatek cudzoziemcy jak zwykle płacą więcej!...), ale po wejściu do parku przynajmniej widać, na co idą te pieniądze.

Park jest świetnie zorganizowany. Nie ma problemu ze znalezieniem informacji turystycznej, jest małe "muzeum", jest też gdzie zjeść. Do głównych szlaków pieszych można dojechać "ekologiczną" kolejką wąskotorową. Same szlaki są świetnie oznaczone. Znaczna część z nich przebiega po pomostach nad wodami rzeki Iguazu i prowadzi zwiedzających na sam skraj krawędzi wodospadów lub do ich podnóża. Dzięki temu zwiedzający mogą naprawdę zajrzeć wgłąb sławnej Gardzieli Diabła.



Garganta del Diablo była pierwszym odwiedzonym przez nas miejscem. Następnie daliśmy się namówić na 30-minutowy spływ pontonem w górnej części rzeki. Wśród setek wysepek porośniętych tropikalnym lasem można było zobaczyć tutejsze rzadkie gatunki ptaków. Następnie przemierzyliśmy pomost Paseo Superior, który poprowadzony jest na skraju płaskowyżu, tuż nad wieloma "mniejszymi" wodospadami.






Na deser zostawiliśmy sobie krótką wycieczkę łodzią motorową, która rozpoczynała się z przystani poniżej wodospadów. Cała atrakcja polegała na ty, że - po krótkim przystanku na zrobienie zdjęć - łódka wpływała niemalże pod wodospad (w ogromną chmurę wody, w której nic nie było widać).





Jak nietrudno się domyślić, efekt był taki, jakbyśmy wskoczyli w ubraniach do basenu. Aż załowaliśmy, że nie wpadliśmy na pomysł, żeby kupić plastikowe peleryny przeciwdeszczowe, które sprzedawali w sklepikach w parku. W takich momentach człowiek zaczyna na prawdę doceniać ubrania z syntetycznych tkanin, które po pół godziny był niemal suche (mimo, że wcale gorąco nie było - około 15 stopni)

Myśleliśmy, że to już koniec atrakcji na dzień dzisiejszy, ale czekała nas jeszcze jedna niespodzianka - walka o jedzenie ze stadem koati grasujących w pobliżu sklepiku z kanapkami. Rozbestwione stworzenia nauczone przez niezdyscyplinowanych turystów podkradania ludzkiego jedzenia, nie boją się ludzi do tego stopnia, że wskakują na stoły i potrafią wyrwać kanapkę z ręki.

piątek, 2 maja 2008

W drodze przez Paragwaj

Pomimo moich początkowych obaw, lot z Cochabamby do Asuncion liniami Aerosur przebiegł nadzwyczaj gładko. Podczas międzylądowania w Santa Cruz de la Sierra przeszliśmy kontrolę antynarkotykową i nikt nawet nie zwrocił uwagi na naszą herbatkę z koki.

Po wylądowaniu w Asuncion poszło równie sprawnie. Jedyne zamieszanie wynikło podczas próby ustalenia, ile lokalnej gotówki trzeba wypłacic z bankomatu. W końcu licząc na palcach zera i tysiące doszliśmy do wniosku, ze będziemy potrzebować cwierć miliona guarani :) brzmi strasznie, ale to mniej niz 60$. Potem taksówką dojechaliśmy do Terminal de Omnibuses, skąd za 75 tys. guarani kupiliśmy bilety na minibus firmy RYSA do Cuidad del Este. Droga przebiegła na gapieniu sie na zieleń i porządek za oknem, widok dla nas niezwykły po spędzeniu dłuższego czasu w Boliwii. Zaskoczyło nas także, że temperatura wynosi tylko 15 stopni (a wokól palmy i tropikalna dżungla, więc spodziewaliśmy się upałów...). No coż...  w końcu na tej półkuli właśnie zaczyna sie zima.

Właściwe przygody zaczęły się dopiero po dotarciu na dworzec autobusowy w Ciudad del Este. Nie mogliśmy się (naszym łamanym hiszpańsko-angielskim) z nikim dogadać jak przekroczyć granicę argentyńską. W końcu znaleźliśmy taksówkarza, który zgodził sie nas przewieźć do Puerto Iguazu. Niestety, jak tylko dojechaliśmy do mostu granicznego, okazało się to zupełnie niemożliwe. Na moście wielki korek, a na dodatek droga zablokowana przez policję. Pomysłowy taksówkarz zaproponował, żebyśmy poszli po pieczątki wyjazdowe z Paragwaju, a on nam "popilnuje" bagażu. Nie chcąc zostawiać bagażu z nieznajomym, poszliśmy na zmianę.

W czasie, gdy Paweł załatwiał swoją pieczątkę, padł jeszcze lepszy pomysł. Za 20 tysiecy guarani (odpowiednik 5$, LOL) przekupimy policjanta, żeby nas przepuścił przez most (jadąc pod prąd!!!). Jednak pomysł nie wypalił i musieliśmy podziękować uczynnemu taksiście. Już mieliśmy przekraczać granicę na piechotę (nie wiedząc co nas czeka),  jednak na całe szczęście w środku korka odnalazł sie lokalny autobus zmierzający do Puerto Iguazu. Potem (nie licząc 2 godzinnego czekania w korku), wszystko poszło sprawnie - autobus przewiózł nas przez granice brazylijska (bez zatrzymywania się), po czym równie bezproblemowo przeszliśmy kontrole argentyńską i wylądowalismy wreszcie w Puerto Iguazu. I tu znowu mały szok...  po przemierzeniu dwóch najbiedniejszych krajów południowej Ameryki trafiliśmy z powrotem jakby do cywilizacji. Jutro jedziemy ogladąć wodospady. :)

czwartek, 1 maja 2008

Cochabamba

Jutro lecimy z samego rana do Paragwaju. Na wszelki wypadek, żeby nie spóźnić sie na samolot, przyjechaliśmy tu nocnym autobusem z Potosi, przy okazji mało nie zamarzając (jak w Boliwii mówią, ze będzie ubikacja albo ogrzewanie w autobusie, to im nie wierzcie). Nie ma tu zbyt wiele do zobaczenia (jakkolwiek samo miasto wydaje sie dość przyjemne, w szczególności w porównaniu do La Paz). Jedynym wartym uwagi (wg nas) obiektem okazał sie posąg Chrystusa górujący nad miastem - większy nawet niż słynny Christo Redentor w Rio de Janeiro.





Natrafiliśmy też na prawdziwy pochód pierwszo-majowy. Kto by się spodziewał, w Polsce już takich nie uświadczy się.



PS. Dodałem trochę zdjęć do poprzednich wpisów, zapraszam do obejrzenia.